A konkretnie Torremolinos pod Málagą. Małe miasto, które na upartego da się obejść w kilka godzin. Właściwie nie ma tam nic do oglądania, poza dobrze zagospodarowanymi plażami – czyste, z prysznicami, z koszami na śmieci, z miejscami na trawie pod palmami i jeszcze większą ilością miejsca na plaży – każdy znajdzie odpowiednie miejsce dla siebie. Od portu, wzdłuż morza, ciągnie się deptak, przy którym jest bardzo dużo plażowych knajpek. Dosyć istotne jest to, że można w nich zjeść naprawdę dobre rzeczy – świeże (tak świeże, że aż żywe) owoce morza i ryby (też świeże, ale już nieżywe).
Zawsze w takich mocno turystycznych miejscach lubię spacerować wieczorami po uliczkach pełnych sklepów z pamiątkami, z miejscowymi specjałami, z restauracjami, z klubami… Tutaj miałam tego aż nadto. W centralnej części miasta przy plaży (nie wiem jak to umiejscowić, bo mój hotel znajdował się zaraz obok) jest wielokilometrowa promenada z taką ilością restauracji, że można by jeść chyba przez miesiąc, trzy razy dziennie w innej. Największe kolejki są w tej blisko fontanny – prawie na końcu. Imprezowicze z pewnością znajdą idealny klub dla siebie.
Pełno tam drzew z takimi kwiatami. Nie wiem jak się nazywają. Ktoś wie?
Jak już wspomniałam, w Torremolinos nie uraczycie zwiedzania. Najlepiej podjechać do Málagi. Komunikacja miejska jest świetna (poruszałam się pociągami), więc nawet nie ma konieczności wypożyczania samochodu. Lubię zabytki a największym (dosłownie) zabytkiem w Máladze jest twierdza Alcazaba. To kilka godzin spacerowania po rozległym terenie górującym nad centrum miasta.
Ścieżki prowadzą przez liczne zakamarki, od jednego ogrodu do drugiego – polecam przestudiować system nawadniania – genialne. Bardzo mi się tam podobało, zwłaszcza w „dalekowschodniej” części budynków, gdzie można poczuć się trochę jak w Indiach. No trzeba tam pójść i tyle.
Z twierdzy widać sporą część miasta, w tym port, przy którym płynie rzeka Guadalmedina. Poszłam tam, żeby przejść przez Puente de Santo Domingo – nie jest warty zobaczenia. W korycie rzeki jest straszny syf i ogólnie źle wspominam jej okolice. No a port jak port.
Zdecydowanie lepiej jest cały dzień (albo kilka dni) chodzić po starówce i zobaczyć więcej codziennego życia miejscowych, zajrzeć do większej ilości kamienic, skręcić w więcej ultra wąskich uliczek, znaleźć więcej własnych atrakcji. Da się. Poza kilkoma prawdziwymi zabytkami warto zadrzeć głowę do góry i podziwiać zniszczone słońcem fasady budynków.
Hiszpania jako kierunek turystyczny niekoniecznie mi odpowiada. Gdybym miała tam mieszkać, to tylko jako posiadaczka willi w S’Agaró – byłam tam wieki temu, ale mam sentyment. Ta willa… ;)