Swoje doświadczenie restauracyjne w ramach Restaurant Week (Warszawa) zapamiętam na długo – możecie mi wierzyć. Czegoś takiego nie da się łatwo zapomnieć, nawet gdybym się starała. Jeśli w taki sposób zawsze karmią w The Cool Cat a obsługa zachowuje się tak codziennie, to wolę zapamiętać moje doświadczenie wyraźnie i na długo.
Dla wszystkich, którzy cały czas zastanawiają się, czy warto zjeść w The Cool Cat – pozwólcie, że moją wizytę w tym miejscu opiszę od początku. Od samego wejścia (i do samego końca) jestem zdania, że taki poziom obsługi klienta warto znać i trzymać. Uśmiechnięci pracownicy (zwłaszcza w restauracji) dają mi poczucie zadowolenia – skoro obsługująca mnie dziewczyna (słowo kelnerka brzmi tak strasznie banalnie kiedy teraz o niej myślę) cieszy się, że tam jest, to ja też się cieszę, że trafiłam do fajnego miejsca, które współtworzą również jego pracownicy. Klimat wnętrza sprawia wrażenie nowoczesnego, jednak – może ze względu na wieczorową porę i palące się świeczki – atmosfera podczas tej kolacji była raczej nastrojowa.
Szukając najlepszej restauracji podczas festiwalu Restaurant Week najwięcej uwagi poświęcam menu. W tym przypadku natychmiast poczułam, że to będzie strzał w dziesiątkę. I słusznie, bo dania składają się z wielu smaków i dosłownie czarują podniebienie.
przystawka
Wszystkie smaki przystawki tworzą dosłownie bombę doznań z bardzo krótkim zapalnikiem. Delikatna konsystencja pâté z królika/musu z soczewicy, twardość pumperniklu, słodycz miodu, kwaskowatość rokitnika, chrupkość słoniny/topinamburu i ostrość shichimi togarashi stanowiły bardzo udane preludium dla kolejnych dań.
danie główne
Co tu dużo mówić. Danie główne jest GENIALNE. O wersji mięsnej (byłam pewna, że zrobiłam zdjęcie, ale niestety nie) opowiem wam na podstawie tego, jaką minę miał i co mówił J. podczas jedzenia. Wyobraźcie sobie idealnie przygotowaną golonkę, tak delikatną, że rozpada się w ustach. Albo rozpływającą się wątróbkę. Mięso zostało przyprawione tak dobrze, że sami nie wymyślilibyście lepszego combo – to właśnie lubię czuć w restauracjach. W mojej wersji dania grzyby leśne smakowały cudownie. Być może dlatego, że właśnie trwa na nie sezon. Obie porcje były podlane smacznym esencjonalnym wywarem z grzybów.
Nie wiem w jaki sposób została przygotowana płaskurka (to ta kasza), ale oboje mieliśmy taką retrospekcję z czasów naszego dzieciństwa (jak krytyk kulinarny z bajki Ratatouille) – podobnie smakowała owsianka albo ryż na mleku. Zjadłabym tego cały garnek. Smak nitamago pokochałam z miejsca i tym bardziej chcę spróbować go w ramenie (oczywiście wegetariańskim). Również dlatego, że uwielbiam jajka. Lotos i herbata były składnikami, których chociaż nigdy wcześniej nie jadłam, zaskoczyły mnie bardzo pozytywnie. Na tym talerzu wszystko było tak dobre, że jeszcze mi się śni.
deser
Jedyne danie, co do którego smaku nie jestem całkowicie przekonana, to deser. Nie cały, bo całkiem spora porcja lodów o smaku liczi na różanym musie to czyste szaleństwo i chcę tego więcej, ale smażone nitki ciasta na wierzchu brzmiały tak jakoś „niemojo”. Oczywiście można je zdjąć i już wtedy zupełnie bezwstydnie orgazmować się pysznym deserem.
czy warto?
Jestem przeszczęśliwa, że trafiłam do tak fajnego miejsca i mogłam zjeść niesamowicie pyszne jedzenie. Lubię to! A dobra wiadomość dla was jest taka, że w tej edycji Restaurant Week w The Cool Cat jeszcze są wolne stoliki do zarezerwowania. I mówię wam całkiem serio – warto!