Uf, całkiem łatwo mi poszło wyznanie chyba jedynej rzeczy, której się tak serio wstydzę w całym moim życiu. Nie, to wcale nie było łatwe.
Już od wieku przedszkolnego wszyscy (oczywiście nie WSZYSCY wszyscy, tylko tak w przenośni) zadają to durne, najtrudniejsze pytanie ever „kim chcesz zostać jak dorośniesz?”. Wzbudzają tym gonitwę myśli, która jak już nabierze rozpędu, nie zatrzyma się nigdy. No, chyba że wcześniej dowiesz się, kim chcesz być i rzeczywiście tym kimś zostaniesz. Ja nie wiem tego do dzisiaj i, serio, uważam to za swoją największą porażkę.
Bo walić to, że „przed 30” nie udało mi się kupić własnego mieszkania, zostać świadomą siebie kobietą (cokolwiek to znaczy, bo to kolejny bullshit, który wsadza się nastolatkom w głowę), często (a nawet rzadko) podróżować ani osiągnąć czegokolwiek większego w sferze zawodowej. Jestem pewna, że w kilka sekund jesteście w stanie dorzucić do tej listy jeszcze kilka rzeczy, które mogą się „nie udać” w życiu (jakby ktoś nas z tego rozliczał poza nami samymi).
Mam 30 lat i stałe poczucie, że cały czas jestem w tym samym miejscu. Drepczę w jednym punkcie i chociaż przed oczami zmieniają mi się widoki, to nigdzie nie idę, bo nawet nie wiem, gdzie chcę dojść. Nie wiem jaki mam cel. Niby coś planuję i myślę „o, fajnie by było pojechać tam i tam”, „chciałabym zrobić to i to”. Ale to nie są moje cele ani moje plany. Bo, hej, przecież trzeba działać konsekwentnie i wtedy osiągnie się wszystkie cele. Prawda?
Bardzo wiele osób tak twierdzi, więc jakaś prawda w tym musi być, ale sama konsekwencja najwyraźniej nie wystarczy, bo jeszcze do tego przydałyby się sprzyjające okoliczności, których ja prawdopodobnie nie umiem zobaczyć – czy to się leczy? Odpuściłam już tyle rzeczy, które po długim czasie okazały się niewypałem. Kilka z nich nadal ciągnę, bo jeszcze sprawiają mi przyjemność (patrz: ten blog). Boję się tego, że swojego życiowego celu nie znajdę nigdy.
Życie zaczyna się po 30? Prawdopodobnie tak, jeśli do tego czasu ma się z grubsza ogarnięte życie. Nie chcę tutaj skupiać się na narzekaniu jakie to mam straszne życie, bo nie mam. Mam całkiem przeciętne życie. Jednocześnie nie wiem gdzie jestem a tym bardziej, gdzie chciałabym teraz być (no dobra, zaczyna się jesień, więc teraz widziałabym siebie na jakiejś greckiej wyspie). Prawdopodobnie mogłabym „zaprojektować” swoje życie i krok po kroku do tego dążyć. Prawdopodobnie, bo moja kreatywność jest na poziomie chomika biegającego w kołowrotku.
Bo generalnie mój cel na każdy dzień, to: jakoś przeżyć do nocy. A jeśli zestawić rzeczy, które chciałabym robić z tymi, które już robię i samopoczucie, które chciałabym mieć z tym, które już mam, to musiałabym się przyznać, że wcale nie jest tak źle, jak mi się wydaje, że jest. Ale nadal nie jest tak, jak sobie wyobrażam, że mogłoby być. No i tu musiałabym już obwiniać moją wyobraźnię, w której zawsze wszystko smakuje lepiej i generalnie w mojej głowie trawa jest zawsze bardziej zielona.
Chociaż jest jedna rzecz, która mi się udała – i to też nie na pstryknięcie palcami, bo ciężko nad tym pracowałam przez wiele lat. Udało mi się polubić siebie (i to nawet przed trzydziestką – sukces!). I to byłoby na tyle w temacie życiowych sukcesów. A, no i nadal żyję – kolejny sukces.
A co tak naprawdę chciałabym robić i mieć w swoim życiu? Nad tym pytaniem musiałam pomyśleć długo i jednocześnie chwilę, bo jednak wychodzi na to, że mniej więcej wiem czego chcę. Gdybym mogła mieć wszystko bez żadnych ograniczeń, to chciałabym:
Kochać najmocniej jak potrafię i być kochaną chociaż trochę.
Mieszkać w głośnym i szybkim mieście, ale czasem być daleko od wszystkich.
Umieć doprowadzać sprawy do końca. Zwłaszcza kiedy czuję, że są dobre.
Podobać się sobie w każdym momencie.
Spędzać czas z ludźmi, których kocham (albo bardzo lubię), ale móc też spędzać czas w samotności.
Podróżować i widzieć piękne miejsca na Ziemi, ale mieć jedno takie, które nazywałabym domem.
Sprawić, żeby mój pies czuł się kochany i szczęśliwy.
Być samowystarczalną, ale mieć kogoś, kto o mnie dba.
Robić rzeczy, które uwielbiam, wtedy, kiedy tylko chcę.
Mieć pracę, którą lubię.
Czasami nie robić zupełnie nic.
Nie musieć pracować, ale żyć z robienia rzeczy, które sprawiają mi radość (i chcieć je robić cały czas).
Próbować nowych smaków, ale też jeść rzeczy, które lubię najbardziej.
Mieć obok siebie ludzi, z którymi mogę tylko milczeć i oni zrozumieją.
Śmiać się (umierać ze śmiechu) z żartów i memów, które inni ludzie najczęściej określiliby jako „niewłaściwe”.
Ubierać się wygodnie bez zwracania uwagi, czy innym się to podoba.
Tylko leżeć i słuchać relaksacyjnych orientalnych mixów.
Być tak cyniczną i ironiczną jak to tylko możliwe, ale jednocześnie wiedzieć, że dla ukochanych ludzi poświęciłabym niemal wszystko.
Czasem zakładać białe ubrania bez obawy, że ubrudzę się czymś w ciągu najbliższych 5 minut.
Sprawić, żeby świat był lepszy dla innych ludzi, ale robić też coś dobrego tylko dla siebie.
Móc jeść tylko pizzę i nie przytyć.
Wiedzieć, że jestem w czymś naprawdę dobra.
Móc wsiąść w samochód i pojechać nad morze tylko po to, żeby zobaczyć zachód słońca. A potem wrócić do domu.
Doświadczać rzeczy razem z kimś, bo wtedy odczuwa się pełniej.
Nie uważam, żeby to było za dużo, czego oczekuję od życia. Wydaje mi się, że to jest nawet całkiem niewiele, zwłaszcza w momencie, kiedy mogłabym mieć dosłownie wszystko. I byłabym kompletną hipokrytką, gdybym powiedziała, że tych rzeczy brakuje w moim życiu. Tak naprawdę z tej całej listy odczuwam brak tylko czterech z nich. Być może odczuwam ten brak celu w życiu (o którym wszyscy w koło mówią) właśnie dlatego, że robię tak wiele mniejszych rzeczy. A że mam 30 lat, to nakładam na siebie tę presję określenia jednego życiowego celu.
Czy to są moje życiowe cele? Nie wiem. Czy to mogą być w ogóle życiowe cele? Prawdopodobnie tak. Nie umiem ich zmierzyć i sprawdzić, czy już je osiągnęłam (jak to przeważnie robią ludzie, którzy potrafią usiąść i zapisać na kartce swój plan na każdy dzień/tydzień/miesiąc/rok), ale kiedy robię te wszystkie rzeczy, czuję się szczęśliwa.
Oczywiście, że super byłoby mieszkać w wypasionej willi z widokiem na morze (no, raczej nie w Polsce), podróżować przynajmniej raz w miesiącu do pięknych miejsc, jeździć wielkim SUVem (i nie martwić się o koszty tankowania), mieć swój własny styl ubierania się, pracować na własnych warunkach i na tylko na swój rachunek (to na koniec trochę moich „większych” oczekiwań od życia), ale bez tych wszystkich wymienionych przeze mnie rzeczy nie byłabym szczęśliwa tak w pełni.
Może dokładne określenie tego wielkiego celu rzeczywiście by mnie do niego zaprowadziło, ale nie umiem tego zrobić. Czasem przez ten brak doskonałego (w mojej wyobraźni) życia czuję się źle, ale muszę zacząć zauważać, że znacznie częściej szczęście jest w tych drobnych rzeczach, które dzieją się prawie codziennie. Chociaż o tej willi będę marzyć nadal.