To jest „nie ten” dzień

dzień

Tego wpisu miało nie być.

Macie czasem tak, że budzicie się rano i już wiecie, że to nie będzie Wasz dzień, a wszystko za co się zabierzecie pójdzie nie tak? Ja mam właśnie taki dzień i jestem szczęśliwa, że udało mi się go przetrwać zachowując zdrowie psychiczne a jeszcze bardziej cieszy mnie to, że ten dzień za kilka godzin dobiegnie końca. Ale od początku.

Za wszystko, co miało miejsce dzisiaj, ponoszę odpowiedzialność ja sama. Dlaczego? Tak jest ZAWSZE, kiedy przymykam oko na podpowiedzi mojej intuicji. Pierwsze podszepty (których zdecydowanie powinnam uważniej wysłuchać!) były już tydzień temu, kiedy okazało się, że nie pojedzie ze mną osoba, na której obecności bardzo mi zależało. Mogłam zrezygnować, bo moja obecność nie była obowiązkowa, ale nie. Ja się uparłam.

Co dalej? Doskonale wiedząc, że muszę wstać o 5 rano (kto w ogóle wymyślił taką godzinę?), wieczorem wesoło włączyłam film, który skończył się tuż przed północą. Co z tego, że był fajny, skoro budzik prawie wywołał u mnie atak serca i przypływ paniki „to już koniec spania?!”. Następnie szybka ogarka, bo o 6 odjeżdża autobus, do którego dojazd zajmie mi 20 minut. Miałam szczęście, że zdążyłam 2 minuty przed odjazdem. DWIE MINUTY! Ale ustawić budzik wcześniej… Po co?

W ciągu dnia doszłam do wniosku, że rzeczywiście mogłam odpuścić i nie jechać cholera wie gdzie. Nie jestem robotem – jestem człowiekiem, który bywa zmęczony i potrzebuje 12 godzin snu, ale przy okazji lubi brać na siebie zbyt dużo i udowadniać sobie, że da radę. Podjęłam więc bohaterską decyzję, że oto wracam do domu, bo dłużej już fizycznie nie wytrzymam.

Ja już pomijam fakt, że jest jesień i wszystko jest szaronikjakie, niebo wiecznie zachmurzone i ciemne a chmury wloką się nisko po niebie i nieustannie grożą deszczem. Właśnie w taką pogodę pomyślałam wychodząc z domu bez parasolki „deszcz? jaki deszcz? może akurat nie będzie padać”. I może akurat padało. Akurat wtedy, kiedy wyszłam z budynku zmierzając do środka transportu, który zabierze mnie do domu.

Pomyślmy. Planowałam zostać do wieczora, więc kupiłam bilet na późniejszą godzinę. Dużo późniejszą niż ta, o której zdecydowałam się wracać. Czy udało mi się wsiąść do wcześniejszego autobusu? Czy udało mi się kupić bilet na pociąg, kiedy nie zostałam wpuszczona bez prawilnego biletu autobusowego? Czy udało mi się opaść na ławkę w poczekalni i zapłakać, kiedy do biletu zabrakło mi 4 zasranych złotych polskich? Cóż, przynajmniej to ostatnie wyszło idealnie.

Czy wspomniałam już o tym, że w trakcie szukania sposobu na wcześniejszy powrót do domu rozładowała mi się bateria w komórce? Mój jedyny kontakt z cywilizacją. Bateria pokazywała 24%, żeby sekundę później zmrozić mnie animację wyłączającego się telefonu. Nie wiem jak to zrobiłam, ale poprzedniego dnia naładowałam power bank i (uff) wrzuciłam go do torebki.

Udało mi się wrócić wcześniej tylko i wyłącznie dzięki sprawnemu działaniu J., który niczym rycerz na białym koniu po raz kolejny uratował swoją białogłowę z opresji. Wdzięcznam mu za to niezmiernie.

Dzisiejszy dzień miał tylko dwa plusy:

  • w podróży przeczytałam świetną książkę
  • w domu czekał na mnie J., na którym mogłam bezwładnie zlec i zapomnieć o wszystkim

Ponarzekawszy łykam Ibuprom – mój lek na całe zło, wyłączam dźwięk w telefonie i idę spać. Na długo.

comyslisz

Wybrane dla Ciebie: