Zachęcona opinią pewnego blogera na temat sushi z supermarketu, postanowiłam kupić jeden zestaw i przekonać się na własnej skórze (kubkach smakowych), czy rzeczywiście nie ma różnicy pomiędzy tym a sushi przygotowywanym w restauracjach.
Różnica pojawiła się już w autobusie. Ludzie patrzyli na mnie jak na kogoś gorszego, bo nie stać mnie na sushi z restauracji. Nie dziwię im się, bo sama mam takie zdanie. Zestaw składający się z 36 elementów kosztował 49 zł. To nie tak mało, biorąc pod uwagę fakt, że sushi (w mojej ulubionej suszarni) kosztuje tylko 20 zł więcej. Im bliżej domu byłam, tym nabierałam większego przekonania, że sushi z marketu jest jedną wielką pomyłką.
Chciałabym zacząć od nieprzerwanej fali krytyki, ale zacznę od początku. Z Tokyo wspólna jest tylko nazwa. Chyba producent żyje w przekonaniu, że jak walnie na karton kilka japońskich znaczków i nazwę miasta, to wszyscy tłumnie rzucą się i kupią prawdziwe sushi z Tokyo. Otóż nie. Data na opakowaniu (oznaczona jako data przydatności do spożycia) była dokładnie do dnia, w którym kupiłam zestaw. Dwie godziny przed zamknięciem sklepu. Poza moim, w lodówce stało ok. czterdziestu innych zestawów z tą samą datą. Czy się sprzedadzą? Odpowiedzcie sobie sami. Co się z nimi stało następnego dnia? Nie chcę się zastanawiać. Czy mój zestaw miał zmienianą datę? Shut up brain!
Trzydzieści sześć kawałków dla czterech osób? Jasne, anorektyczki może się najedzą, ale nie normalni ludzie.
Sos sojowy w saszetkach w ogromnej ilości, która wystarczy dokładnie na 9 kawałków… Tego czegoś. Wow! Czyli idealnie wystarczy dla czterech uczestników tej kiepskiej uczty.
Wasabi… Czy aby na pewno? Smakuje jak szarozielony, zmielony karton. Konsystencja też podobna. Dziwnego pochodzenia pasta wciśnięta do jednego pojemniczka z imbirem, który z kolei był zbyt pikantny. Może to tylko moje odczucie, bo podczas gotowania nie używam, lub używam znikomą ilość, pieprzu.
Jak to smakuje?
Po wzięciu do ust pierwszego kawałka (wybrałam z „kawiorem”) zaczęłam się zastanawiać, czy producent sushi Tokyo, jadł kiedykolwiek kawior – nawet ten z pstrąga. Moja pierwsza myśli, to bezsmakowy, pomarańczowy, miękki piasek. Napisane „ikra”. Z czego…?
Suszony szczypiorek (lub koperek) w sushi? Mówisz masz.
Miałam nadzieję, że ten rodzaj będzie najlepszy. Nie był – ktoś dodał chilli. Mogłam przeczytać etykietę…
Papryka w sushi. Takie cuda tylko w opcji wegetariańskiej.
Miało być ostre – nie było.
Coś. Nie jestem pewna, który to był smak. Wszystkie kawałki smakują niemal identycznie.
Czas na nigiri. W tym przypadku adekwatna byłaby nazwa „zbity, twardy, suchy ryż”. Prawie niejadalne. Jednak trzeba przyznać, że ktoś odrobił lekcje i ryż był posmarowany, wspomnianym wcześniej, kartonowym wasabi.
Tak. Smakuje dokładnie tak, jak wygląda.
Podsumowując. Ryby jak ryby z hipermarketu – czuć, że tanie, że nieco stare. Ryż… W sushi najbardziej ujmuje mnie to, że ten ryż jest gotowany bardzo długo i w odpowiedni sposób. Można powiedzieć, że z namaszczeniem. Da się wyczuć, gdzie ryż jest gotowany na szybko. Smakuje zupełnie inaczej. Tak zwyczajnie. Poza tym lubię ciepły ryż.
Ten, nawet po odstaniu dłużej niż 15 minut, był zimny, twardy i obrzydliwie suchy. Ryż stojący kilka dni (nawet dzień) w lodówce smakuje o b r z y d l i w i e.
Chcesz przyoszczędzić kilka groszy i kupić sushi z supermarketu? Zaoszczędzisz dużo więcej, jeśli całkowicie zrezygnujesz z kolacji.