#BLOGOWIGILIA2016 – relacja prawie bez zdjęć

Ja wiem, że robię za mało zdjęć. Nie dokumentuję swojego życia w obrazkach tak bardzo, jak chciałabym to robić. Czasem nie mam dobrej okazji, czasem nie potrafię znaleźć wystarczająco dobrego kadru i w efekcie rezygnuję, czasem nie pomyślę (a później pluję sobie w brodę, że przecież mogłam) a czasem – jak w trakcie Blogowigilii – wolę być i doświadczać, zamiast latać z aparatem i tak naprawdę nie uczestniczyć w tym wszystkim, co dzieje się w okół mnie.

Dlatego ta relacja zawiera drastycznie mało zdjęć. Jeśli nie czujesz się na siłach, masz słabe serce, lub masz zwiększoną wrażliwość na większą ilość tekstu niż obrazków – zakończ czytanie już teraz, bo nie refunduję kosztów leczenia po tej traumie.

BLOGOWIGILIA2016 relacja

To, co było super i sprawiło, że poczułam się jak na spotkaniu starych znajomych, to przygotowanie jedzenia wspólnymi siłami. Każdy kto chciał, przyniósł coś dobrego do jedzenia – od siebie. Taki wspólny stół do dzielenia się z innymi. Mega. Przyniosłam pierniczki, których większość zabrałam z powrotem do domu, bo największym powodzeniem (nic dziwnego) cieszył się bigos dostarczony przez Ewę – dziewczyno, kocham Cię za niego.

Czy spotkałam znajomych? Tak. Czy mam z nimi zdjęcie? Nie (jedno ma Ola, ale nie pokaże). I to chyba tyle w tej kwestii. Zdjęcia wrzucane na Instagram można było wydrukować i zabrać do domu i tak, zapomniałam o tym przed wyjściem. A wyszłam tuż po rozpoczęciu części imprezowej, bo jakoś tak już mam, że nie lubię tańczyć. I już wiek nie ten, więc trzeba wcześnie chodzić spać. 

Jest też coś, do czego muszę się przyznać. To zakrawa nieco o perwersję. Nie wiedziałam, że taką przyjemność może sprawić… Dekorowanie poinsecji (gwiazd betlejemskich – takie kwiatki)! Podeszłam do tego z nastawieniem „a co, se ozdobię”, ale tak mnie wciągnęło, że siedziałam przy tym biednym kwiatku bitą godzinę, jak nie dłużej – Kasia świadkiem – w pełni oddając się procesowi twórczemu. Według mnie wyszło super, pięknie i w ogóle. Mogłam zabrać swojego kwiatka do domu, ale ja plus rośliny to kiepskie połączenie, więc zostawiłam dla potomnych, żeby mogli wzorować się na ideale. Żartuję z tym ideałem, ale naprawdę jestem dumna ze swojego dzieła.

Co ja tam jeszcze robiłam. A, umoczyłam język w wiśniowej nalewce robionej z sekretnej receptury przez babcie świętokrzyskie. Jesuuuu, jakie to mocne było. Nie wiem czy to kiedyś powtórzę, bo jednak wino to dla mnie już max, a ponoć oddech łosia (nie pytajcie skąd nazwa tej nalewki) jest jeszcze mocniejszy. Wierzę Paulinie na słowo. I wierzę na miny osób, które próbowały tego przy mnie.

Na dowód, że tam byłam i wiem, co mówię, pokazuję zrzut z blogowigilijnej strony na Facebooku. W dolnym lewym rogu widać, jak razem z J. pakujemy prezent (pssst, to czekoladowe dobroci od Milki, ale nie wiecie tego ode mnie), który później został przekazany przez Szlachetną Paczkę komuś, kto bardzo chciał mieć słodkie święta.

blogowigilia2016 relacja

Wybrane dla Ciebie: